„BIAŁY POTOK” – reż. Michał Grzybowski, prod. Polska, 2020, 79 min.
Komedia omyłek o perypetiach dwóch małżeństw. Michał i Ewa prowadzą stateczne życie podporządkowane dobrej pracy i drugiej ciąży. Kasia i Bartek borykają się z poważnymi problemami finansowymi. Niespodziewanie dla wszystkich podczas kłótni Kasia wyjawia mężowi, że spędziła noc z Michałem. Przyjaźń i miłość w jednej chwili stają pod znakiem zapytania. Zależności uczuciowe i finansowe oraz niewinne z pozoru kłamstwa nakręcają spiralę nieporozumień. W kameralnej atmosferze emocje sięgają najwyższych rejestrów. Absurd towarzyszy wzruszeniom. Na dodatek w małżeński spór angażują się windykatorzy, policja oraz wścibski sąsiad. Chaos narasta, mnożąc zabawne sytuacje, aż do finałowej tragedii, która okaże się szansą dla obydwu małżeństw – ratunkiem dla ich miłości i przyjaźni.
ŁUKASZ MACIEJEWSKI o filmie „BIAŁY POTOK” (źródło: Onet.pl)
„ICH CZWORO”
W udanym debiucie Michała Grzybowskiego, który powstał w ramach tak zwanych „Mikrobudżetów”, programu PISF skierowanego przede wszystkim dla absolwentów szkół filmowych, nie czeka nas żaden mały realizm, tylko seans zdecydowanie grubej kreski. I jeszcze śmiechu, śmiechu ożywczego, w tym roku na festiwalu w Gdyni potrzebnym jak zdrowie.
„Masz za dużo myśli w głowie” – mówi Michał (Marcin Dorociński) do Ewy (Julia Wyszyńska), żony w zaawansowanej ciąży. Za dużo myśli w głowie: podejrzenia, nieufność, bomba hormonalna. W „Białym Potoku” Michała Grzybowskiego wszyscy bohaterowie wydają się mocno podminowani. Mają za dużo myśli w głowie i nie wahają się wyjawić każdej kolejnej.
Ich czworo – motyw jak z komedii Zapolskiej. Cztery charaktery, cztery razy śmieszności, cztery razy niefrasobliwości. Ta konwencja znowu się sprawdziła. Okazuje się, że do sukcesu, potrzeba, bagatela, zgrabnego scenariusza (nie musi być oryginalny), celnej obsady, oraz pewnej inscenizacyjnej pokory, która przy okolicznościach niewielkiego z założenia budżetu, okazała się zbawienna.
O filmie, pomyśle na film, usłyszałem kilka dobrych lat temu od Marcina Dorocińskiego, któremu spodobał się scenariusz. Dorociński, wciąż obsadzany przede wszystkim w rolach dojrzałych amantów i zimnych graczy, znakomicie czuje się w repertuarze komediowym, stąd zapewne entuzjazm aktora. Podejrzewam, że dla producenta i reżysera, akces niekwestionowanej gwiazdy polskiego kina, jaką jest Marcin Dorociński, pozwolił na doprowadzenie projektu do szczęśliwego finału. Scenariusz autorstwa Grzybowskiego i nominalnie scenografa, Tomasza Walesiaka, z którym twórca „Białego Potoku” pracował już wcześniej, opiera się na prostym, ale spójnym schemacie fabularnym. Na strzeżonym, nowobogackim osiedlu „Biały Potok”, trawniki są starannie wystrzyżone, a domki bliźniaczo do siebie podobne. Intryga budowana jest na przecięciu charakterologicznym dwóch zaprzyjaźnionych małżeństw. Są różni, dlatego właśnie ciekawi. Pierwsza para, wspomniani już Michał i Ewa, są poukładani, dobrze sytuowani, bezpieczni. Kasia i Bartek (Agnieszka Dulęba-Kasza i Dobromir Dymecki), stanowią przeciwieństwo przyjaciół. Roztargnieni, nadpobudliwi, tonący w długach, w zaciągniętych, ale niespłacanych kredytach. Rozrywkowy alkoholowy wieczór, staje się zapowiedzią nadciągającej awantury, w którą wciągnięci zostaną również inni bohaterowie.
Debiutujący „Białym potokiem” Michał Grzybowski, mający za sobą pierwsze próby reżyserskie w mniejszych formach (za krótkometrażową fabułę, „Hitlera w operze”, zdobył już kilka nagród), jest przede wszystkim cenionym aktorem teatralnym, związanym od trzynastu lat z Teatrem im. Bogusławskiego w Kaliszu, ale w kinie jakoś mu się dotąd nieszczególnie wiodło. Grał sporo w serialach, ale były to role drugo czy nawet trzecioplanowe, natomiast w teatrze wyrobił sobie dobrą markę (grająca Kasię – Agnieszka Dulęba-Kasza jest również aktorką „Bogusławskiego”, z kaliską sceną związany jest także scenograf i współscenarzysta – Tomasz Walesiak) – w ostatnich latach, Grzybowski zachwycał w Kaliszu na przykład jako Mistrz w „Mistrzu i Małgorzacie” Bułhakowa w reżyserii Gabriela Gietzkiego czy jako Brutus w „Tragedii Coriolanusa” Szekspira w reżyserii Marty Streker. Ten aktor obdarzony wyrazistą vis comica, grał i reżyserował w Kaliszu, co ważne, także komedie i farsy. Widzieliśmy go w „Maydayu”, „Plotce” czy „Kolacji dla głupca”. I tutaj upatrywałbym swego rodzaju patronatu nad „Białym Potokiem”.
Ten skromny inscenizacyjnie i wizualnie film, co jest atutem, bazuje na typowym układzie, obowiązującym w dobrze skrojonych farsach. Zaczyna się od mocnego boom, a potem wybuchają stopniowo kolejne, podtrzymujące zainteresowanie widzów bomby, wszystko zaś prowadzi do fajerwerkowego finału. To nie jest kino bazujące na szczególnych subtelnościach, a Grzybowski konfrontując dwie pary małżeńskie, taktycznie kontruje różne temperamenty, które w antagonizującej sytuacji, okazują się w zasadzie tożsame. Aktorzy grają ostro, chwilami slapsticowo, ale taka jest konwencja. Z przyjemnością patrzy się na całą czwórkę, a role Dobromira Dymeckiego i Julii Wyszyńskiej, są dla mnie wręcz odkryciem. Zdecydowanie mniej natomiast wypada tło – stereotypowe postaci złego sąsiada, gangstera i jego bezrozumnych pomagierów, czy niezbyt lotnych policjantów. Widziało się podobne typy już tyle razy, w identycznych konfiguracjach, że powtórzenie podobnego schematu nie budzi żadnych emocji, poza może zniecierpliwieniem.
Trochę narzekam, a przecież ogromnie lubię ten film, z całej serii „Mikrobudżetów” na festiwalu w Gdyni, ten wydaje mi się jak dotąd nie tylko najbardziej przystępny, ale i chyba po prostu najlepszy. Budowany doskonałą jazzową muzyką Marcina Mirowskiego, opierający się na dialogu, gagu, aktorstwie, „Biały Potok” Michała Grzybowskiego jest kinem drobnych filmowych przyjemności. A to w polskim kinie towar zdecydowanie deficytowy. Zwłaszcza teraz, w zbolałych czasach, niczego nie potrzebujemy tak bardzo jak uśmiechu, rozprężenia, rozrywki na wyższym niż zwyczajowy poziomie.